20 lat biegania jak jeden dzień

, blados

I.

Nie darzyłem biegania szczególną pasją. Zajęcia WF na dworze w podstawówce oznaczał bieg na 60m. Niezależnie jak bardzo się człowiek nie starał, nigdy nie zdążył się rozpędzić. Meta była za szybko. Bieganie w parze ani ze słabszym ani z mocniejszym zawodnikiem nie dawało różnicy w osiągach. Ciagle tylko dostateczny i dostateczny. Pewnego dnia pobiegliśmy na czas na 600m, co oznaczało 3 okrążenia wokół boisk. Biegło się dobrze a mój wynik tylko o kilkanaście sekund był gorszy od rekordu szkoły. Prawie się widziałem na tej tablicy. Po tymże biegu facet od WueFu zaproponował udział w międzyszkolnym biegu przełajowym.

Nie pamiętam czy szczególnie się do tego wydarzenia przygotowywałem. Najbardziej w pamięci utknał mi start, jak za mgłą widzę trasę a mety w ogóle nie kojarzę. Start był spektakularny albowiem tłum ludzików na wystrzał z pistoletu wyrwało z kopytek w park. Kiedy już emocje i kurz opadł, okazało się, że nie wszyscy jeszcze wystartowali. Jedna osoba została. Klęczy na jednym kolanie i buta nakłada. W startowym zamieszaniu, ktoś jej buta z nogi ściągnął (psipadek? konkurencja?). Teraz się mocowała z ponownym założeniem oraz sznurówkami. Biedny miś.

Tak, to byłem ja.

II.

Minęło 18 lat.

~ Maraton. Wow. - pomyślałem na wieść, że Greg ukończył.

Sportowo byłem aktualnie w fazie "pora się za siebie wziąć" ale niekoniecznie z idącymi za tymi myślami czynami. Kiedy więc nieprzypadkowo spotkałem Grega na imprezie a on nadmienił, że nastepnego dnia musi się przebiec, zamarłem wewnetrznie. "Okazja do treningu z maratończykiem może się nigdy nie powtórzyć! Brać go!" - krzyknąłem do siebie. A spokojnym, nicniezdradzającym tonem powiedziałem, że i owszem, że mogę z tobą pobiec, czemu nie.

Stawiłem się w miejscu umówionym, zaopatrzony w aplikację do biegania (Endomodo). W nic więcej zaopatrzony nie byłem, sklepy w niedziele o poranku raczej zamknięte, zresztą to miała być lekka przebieżka, co nie? Oho, nadciąga. Widzę biegacza na horyzoncie.
~ No dobra, sciągaj plecak i przebier... O, nie masz plecaka. - wyczułem nutę zawodu w głosie maratończyka.
Trzeba przyznać, że byłem bardziej ubrany na wyprowadzenie psa, którego nigdy nie miałem niż na bieg po kniei. Ale za to miałem appkę do biegania!

Wystartowali. I biegli, i biegli, i biegli. Czas mijał podobnie jak mijały nas kolejne sylwetki biegaczy. Okazało się, że najczęściej o tej porze ludzie nie wożą się po mieście, tylko po Bażantarnii. I unoszą rękę w geście pozdrowieńczym nie gubiąc rytmu oddechu na cześć czy aloha. Dużo tych ludzi. A my dalej biegliśmy pokonując tereny płaskie oraz wzniesienia, nie czując zmęczenia. Kiedy w końcu zakończyliśmy bieg ten nasz wspaniały pod Biedronką sącząc Frugo, zerknąłem na telefon.
~ No no no Maćku, no no - jak na pierwszy raz:

Pierwszy bieg w 2014

Następnego dnia wszystko mnie bolało. A najbardziej plecy.

III.

Nowootwarty sklepik przy centrum recyclingu wymagał odwiedzin. Głównym powodem były książki, czasem w nienagannym stanie w cenach dalekich od zaporowych. Na jednej z pierwszych tam wizyt wpadła w oko gruba kniga z czerwonym napisem na grzbiecie PAULA (psipadek?). Chwyciłem ją w garść aby przekonać się o czym rzecz napisana. Była to autobiografia Pauli Radcliffe, brytyjskiej biegaczki długodystansowej (jest tu jakiś cwaniak co zapoda poprawną żeńską formę słowa maratończyk?). Jakoś wcześniej nie miałem przyjemności obcowania z tą postacią. Pobieżne przekartkowanie plus bycie autobiografią zapowiadało ciekawą lekturę. I się nie omyliłem.

IV.

Pływałem już kilka miesięcy. Skończyły się czasy bicia PR dzień po dniu, nastąpiła stagnacja. Wchodząc do basenu i majać 30 minut, wiedziałem ile przepłynę długości. Nie mogłem naciągnąć czasu ani ilości. Mogłem winić basenowych współtowarzyszy za tłok i chlapanie wodą ale zamiast tego poszedłem po rozum do internetu. Wyszło, że aby lepiej pływać należy też coś innego robić, np. biegać. No jasne, czemu wczesniej na to nie wpadłem? Mniej więcej w tym samym okresie, mignął przed oczami billboard z butami do biegania za £8.99. Psipadek? Nie sądzę. Wbiłem więc do Decathlonu, który znałem tylko ze słyszenia. Pisząc dokładniej, Mateusz zawsze spotykał tam Tomka. Nie mnie, innego. Stąd też sklep nie wydawał się tak do końca nieznajomy. Nie wiem na czym polega magia tego sklepu ale jak już raz coś tam kupisz to będziesz wracał. I wracał. I na stronę zaglądał.

Buty były, jak najbardziej, w cenie reklamowanej. Jedynym mankamentem był kolor - biały. Z butem podobnie jak z samochodem, białego się nie kupuje. Obok za to stał ten sam model w kolorze szarym, ale już ceną niebillboardową. Cóż. Dajcie te szare.

Czy tego samego dnia czy nie ale pobiegłem. Uzbrojony byłem jedynie w buty do biegania. No i aplikację, tym razem Runtastic. Znaczy się, ubrany byłem ale niezbyt sportowo, więc mogłem sprawiać wrażenie, że się spieszę na autobus. Zaczęło się.

V.

Coraz dłuższe dystanse, coraz ciekawsze eksperymenty. Zatrzymałem się w okolicach 22km by stwierdzić, że maratończykiem to nie zostanę. Przynajmniej na razie. Biegałem rano, w południe, wieczorem. Na czczo, świeżo po obiedzie czy po kawie. W deszczu, przy silnym wietrze i w upale. Na diecie owocowo-warzywnej i na normalnym żywieniu. Po równej nawierzchni, po ulicy, po trawie, po lesie i po plaży. Na płaskim terenie i pod górkę.

Tematy zarezerwowane tylko dla biegaczy stawały się coraz bliższe. Wręcz namacalne. Ociekanie potem, poobcierane wewnętrznie uda, krwawiące sutki, odparzone stopy, odpadające paznokcie by tylko wymienić najciekawsze. Im dalej w las kilometrów, tym te ekstremalne doświadczenia bledły i już się nie powtarzały. Następowało doświadczenie.

VI.

Mijały dni, tygodnie, miesiące. Bieganie weszło w krew. Bieganie lekko uzależniło. Doszło do tego, że kiedy nie biegałem to czytałem książki o tym jak biegać. Po odłożeniu książki, wchodziłem na serwisy o bieganiu. Aha. Choroba czy coś. Ktoś zapytał ostatnio wprost o co chodzi z tą epidemią, bo gdzie nie spojrzy to ktoś biega. Co raz to kolejna osoba z kręgu znajomych zapada na tę chorobę a on tego pojąć nie może. Koszykówka, to rozumie. Biega się ale po boisku, w tą i z powrotem, czasem nawet i dwie godziny. Rzuca się piłką do kosza. Jest cel, są punkty. Jest sens. Ale bieganie?

A ja kiedy zasypiałem na bieganie (bo biegałem między 4 a 5 rano) to obrażałem się na samego siebie. Kiedy musiałem spauzować na dwa tygodnie z okazji mrocznego incidentu to usiedzieć nie mogłem. Chodzić po schodach również. Euforia z przebiegu po takiej przerwie to ho-ho-ho, prawie jak święta we wrześniu. Ale nie uprzedzajmy faktów. Trzeba się hamować.

VII.

Pierwszego listopada startuję w malutkim, lokalnym aquathlonie. Znaczy się popłynę a następnie pobiegnę. Nie, nie zatrzymują czasu na przebranie się ze stroju pływackiego na strój biegacza. Nie oczekuję cheerleaderek na trasie ale miło by było.