Aquathlon - wrażenia prawie na gorąco

, blados

Kiedy już opadł kurz i emocje, nastały chwile wspomnień. Tak. Zrobiłem to. Udało się. Na usta nie cisną się słowa "Panie prezesie, melduję wykonanie zadania!" ale nawet gdyby, to nie wydobędą się z ust. Kiedy kilka tygodni temu zapisywałem się na 4 edycję GoTri Aquathlonu, mój plan był minimalny: nie przybiec ostatni.

No dobra, ale co to tak właściwie jest ten aquathlon? W odróżnieniu od triathlonu (pływanie + jazda na rowerze + bieg) i duathlonu (bieg + rower + bieg) aquathlon to pływanie a następnie bieganie. Moje zawody polegały na przepłynięciu 400m i przebiegnięciu 5km. Być może to nie do końca oczywiste, ale czas w tych wszystkich -thlonach zaczyna się mierzyć od startu pierwszej dyscypliny a zatrzymuje się po dobiegnięciu do mety. W aquathlonie strefa pomiędzy pływaniem a bieganiem, gdzie (ewentualnie) dokonujesz przebrania to T1 (od transition). Napisałem ewentualnie, gdyż na rynku istnieją specjalne triathlonowe wdzianka, w których możesz płynąć, jechać i biegać bez tracenia czasu na przebieranki. W triathlonie T1 to strefa między pływaniem a rowerowaniem a T2 miedzy rowereowaniem a biegiem. Są zasady, reguły ale o tym może innym razem...

Wracając do niedzieli to sprawa ta ujrzała światło dzienne w lipcu, kiedy na Twitterze znalazłem zajawkę 3 edycji imprezy. Miała się ona odbyć w sierpniu ale stwierdziłem, że z okazji krótkiego stażu pływacko-biegowego, tym razem sobie odpuszczę. Kiedy po zawodach opublikowano wyniki, rzuciłem okiem i okazało się, że... moje czasy zmieściłyby się w ramach. Mocne postanowienie poprawy i zapis na kolejną edycję, jeśli tylko się pojawi.

Lakoniczna zapowiedź 4 edycji wystarczyła aby dokonać niezbędnych formalności, opłaciłem wjazd i... zaplanowałem sobie te 2 tygodnie jako prawdziwy trening z prawdziwym odżywianiem. Stawka była wysoka a plan minimum to: nie przybiec na metę jako ostatni. Wóz albo przewóz. Z tarczą albo na tarczy. Lekki niepokój wzbudzał fakt, że na 17 już zarejestrowanych zawodników aż 5 było przypisanych do jakiegoś klubu triathlonowego... Nic to. Plan mój zakładał zero śmieciowego jedzenia, zero słodyczy oraz zero alkoholu. Ponadto codzienne ćwieczenia na wzmocnienie kręgosłupa - pompki oraz plank (zwany deską). Oczywiście nic z powyższego nie poszło tak jak planowano. Aby oszczędzić nudnych szczegółów, przejdźmy do dnia zawodów.

Wstałem obolały. Jak mawia staropolskie przysłowie, gość w dom - gospodarz na dmuchany materac. Z okazji Halloween gościliśmy rodaków z Nottingham. Co roku 31 października tłumy chodzą po prośbie cukierkowej natomiast my wychodzimy ocenić stan brytyjskiej gospodarki. Oceny za poprzedni dzień wystawiliśmy dość wysokie, podobnie jak nasi badacze zaangażowani w pobieranie opinii od społeczeństwa.

Wychodząc niezaplanowanie po śniadaniu w miasto, tak na wszelki wszelki wypadek wziąłem torbę z rzeczami na zawody. Niby mamy od groma czasu, ale kto tam wie... Mając w pamięci niedawny sen o niezabraniu butów, 2 razy sprawdziłem, że na pewno są na miejscu. Były. My tu miastu-miastu a dzieci zrobiły się głodne, więc wróóóóć, kierunek: dom. Ale ale... Ja zostaję. Za pół godziny rejestracja. Nie wyrobimy się z powrotem. Trudno, będzie bez rodzinnego dopingu.

Zakręciłem się więc wokół ośrodka sportu i rekreacji, po czym do głowy myśl wpadła aby sobie kawę strzelić. Jeden z ostatnich biegów zrobiłem świeżo po tymże napoju i... biegło się niesamowicie. Jak pomyślał, tak też zrobił zamawiając potrójne espresso. Pani za ladą mając do wyboru na kasie jedynie opłatę za pojedynczą i podwójną porcję nie wiedziała jak to ugryźćć. Poczekałem cierpliwie aż doszła do rozwiązania sama. Wziałem kubek i wyszedłem na ławkę rozkoszować się najprawdopodobniej ostatnimi promieniami słońca w listopadzie.

Był już czas. Udałem się do wydawalni numerków i otrzymałem numero siedemnaście. Pobrałem agrafki w liczbie cztery i przymocowałem numer do bluzy. Wtedy ich zobaczyłem. Klubowiczów. W strojach triathlonowych w barwach klubowych. Słowem: zawodowcy. Pomyślałem, a po co oni tutaj? To kulturalne, malutkie zawody bez nagród a oni zamieszanie robią... Zabrałem się ze swoim ekwipunkiem do szafki i przebrałem w strój do pływania. Myślę, co będę łaził goły po basenie, narzucę dresiki, przynajmniej nie zmarznę. I tak sobie chodziłem, czując że kawa zaczyna działać. Słowa dyżurnej dietyczki uderzały po łepetynie wespół z odgłosem pustego żołądka od śniadania:

~ No co Ty, żadnego banana, rodzynka ani batona?

15 minut do godziny zero (15), zatem uderzam ponownie do sklepiku. Batonika i wodę poproszę. Oho. Terminal do kart płatniczych nie chce titać. Jakieś hasło potrzebuje. Czas leci a ran nie leczy. Jest 14:50. Czy mu się uda?

Jeden gryz, drugi gryz, zapicie wodą. Już ludzie siedzą przy basenie w jednym rzędzie, już numery markerem na łydkach pisza a tu hyc-hyc jakaś postać w dresikach się przemyka do strefy T1. Zrzuca dresiki, układa strój do biegania w pudełku i powraca do rzędu w samą porę aby zostać naznaczonym. Organizator tłumaczy jak będziemy płynąc. Start z wody, bez skoku. Płyniesz jedną długość basenu trzymając się ścianki basenu (po lewej), zawracasz tym samym pasem też po lewej (trzymając się liny oddzielającej tory), przepływasz pod liną i to samo na kolejnym pasie. Na ostatnim pasie wychodzisz drabinką, korytarzem do T1, wdziewasz co masz do wdziania, dalej korytarzem i na bieżnię. Jest 8 pasów, na każdym 2 długości, więc mamy 400m. A na bieżni 12.5 okrążenia razy 400m, więc mamy 5km. Wszystko jasne? Tak. No to startujemy.

Pierwsza postać wskoczyła do basenu, zajęła pozycję i wystartowała na dany znak. Pomruk podziwu przelał się po oczekującej reszcie. Nic dziwnego - zawodnik parę razy machnął rękami i już był w połowie basenu. Po minucie kolejna osoba. I dalej, i dalej. Zauważam, że ludziki wdziewają noski, co by woda się nie wlewała do nosa. Hm, myślałem, że nie wolno takich wspomagaczy... W końcu moja kolej. W drodze do drabinek uświadamiam sobie, że nawet się nie zdążyłem rozgrzać, nie mówiąc już o kilku długościach dla prawdziwego rozruchu. Woda chłodnawa ale nie jest źle. 10 sekund. Start. Płynę.

Pierwsza długość OK. Odbijam. Płynę drugą. Z emocji wyścigowych nawet nie kontroluje czasu. Staram się płynąć jak najszybciej przy jednoczesnym pilnowaniu oddechu. Nie ma jak się zmachać na początku i potem spłacać dług tlenowy. Trzecia i czwarta długość nadal kraulem. Chyba na piątej długości kogoś wyprzedziłem. Potem ktoś mnie wyprzedza. W okolicach 9 muszę odpuścić kraula na rzecz żabki i już do końca robię na zmianę. No i masz, też miałem w planie cały dystans kraulem ale nie przetrenowałem tego... Myślowa notatka. OK. Kolejna osoba do wyprzedzenia. Muszę zwolnić, bo z naprzeciwka płynie inna. Dobra, to wyprzedzam. Nie, nie mogę bo ktoś na trzeciego mnie wyprzedza. Tracę czas, oj tracę... Płynę dalej. Wyprzedzam jeszcze jednego pływaka. A może pływaczkę? Nie zwracam uwagi. Ostatnia długość, lekki sprint. Wychodzę po drabince, lekko dyszę ale zmierzam truchtem w stronę korytarza. Ktoś rękę wystawia, myślę że piątkę chce przybić, no to też wystawiam ale nie... Nie o to chodziło. Chciał mnie przystopować, bo truchtałem na śliskiej nawierzchni. Głupio wyszło.

OK, jestem w T1 przy swoim pudełku. Dyszę. Zakładam buty. Mimo rzepów jakoś ciężko wchodzą. Spodenki na kąpielówki. Bluza z numerkiem. I wreszcie gotowy wybiegam na dwór. O nie. Numerek się odczepił! Biegnę, jednocześnie operując agrafką i przypinając mój numerek. Po jakichś 100 metrach na bieżni już mam to załatwione i mogę się w pełni poświęcić dystansowi. OK. Pół okrążenia za mną, słyszę, że jeszcze 12 zostało. Słoneczko ładnie świeci, biegnie się dobrze. Profesjonalna bieżnia - fajna sprawa, ciekawe jakby się biegło w butach do takiej właśnie nawierzchni... Jak na razie nie ma co się zastanawiać, buty które są na nogach to prawie nowe (raz przebiegnięte), czyli złota zasada zawodów już złamana. Braku skarpetek też jakoś szczegónie nie odczuwam a do ostatniej chwili sądziłem, że raczej je założę. Oj dużo czasu się traci na zbędne przebieranki...

Słoneczko naprawdę pięknie świeci! Na niektórych odcinkach owalu bieżni jak na dłoni widać czy ktoś zamierza mnie wyprzedzać, czy też napawam strachem osobę przede mną swoim cieniem. Zbliżam się do pierwszej ofiary. Pewnie najpierw słychać mój oddech zrównany z biegiem. Krok wdech, krok wdech, krok krok wydech. I wyprzedzam. Również na bieżni. Ale i mnie wyprzedzają. Kątem oka widzę zbliżający się cień, po czym przed oczami wyrasta koszulka z napisem 'Iron Man 2015 Finisher'. No dobra, z tym to nie będę się ścigał. Dalej trzymam tempo - to espresso to był jednak genialny przebłysk. Mijam punkt kontrolny, mówią ile jeszcze okrążeń. Serio? Tyle? Dobrze, że nie pada. Nudno się tak biegnie. Może nie nudno ale jednostajnie porównując do biegania po mieście czy lesie. Na szczęście są współbiegacze, których można probować dogonić. Hola, hola - nie tak szybko. Trzymaj się swojego tempa i zostaw siły na ostatnie okrążenie.

Kiedy już tylko 9 okrążeń zostało, zacząłem pokazywać na palcach na punkcie kontrolnym ile mi zostało. Najpierw się zaśmiali a potem? Nie wiem, może tak się nie robi - nie kontroluje kontrolerów. A może tylko mi się wydawało. Biegłem i zastanawiałem się jak 3 mam pokazać - po angielsku czy po niemiecku... Jeśli chodzi o 2 to z góry wiedziałem jak NIE pokazać. Biegłem dalej. W okolicach 5 okrążeń do końca nowa myśl się pojawiła. W sumie nie mam skarpetek, buty nowe, noga nadwyrężona ostatnio ale nic nie czuję. W sensie, że się lekko biegnie. Uśmiechnąłem się w duchu do siebie by po kilku kolejnych krokach noga pozwoliła sobie o sobie przypomnieć. Małe ała, biegniemy dalej. Przerabiałem a raczej przebiegiwałem już taką sytuację, więc wiedziałem co robić bez zatrzymywania się. To jeszcze tylko parę kółek.

Zamyśliłem się w biegu nad niczym szczególnym, gdy do uszu dotarło: tirlitirlitirlitirliling, WTF? Aaa... Ostatnie okrążenie. Przyspieszyłem bez większego wysiłku, tak naprawdę to rozgrzewam się w okolicach 5-6 kilometra. A tu już kończyć każą. Mniej więcej 100 metrów przede mną zauważyłem cel. Cała naprzód i... wyprzedzamy. Nogi fruną, a ja w ogóle nie czuję zmęczenia. Ostatnie 100 metrów i widzę jeszcze jedną osobę, jakieś 50 metrów od mety. Nie. To bardzo niemądry pomysł. Przestań. A może jednak? Dawaaaj! Dałem. Wyprzedziłem. Zakończyłem.

Biegłem jeszcze przez kilkadziesiąt metrów, żeby nie zdenerwować mięśni nagłym zatrzymaniem, po czym zawróciłem na metę. Pogadałem z tymi, co wcześniej skończyli. Zostałem nawet rozpoznany przez jedną lasię słowami:

~ O! Poznaję cię. Za mną w kafecje stałeś, ja tu latte kulturalnie sobie zamawiam, odchodzę i słyszę potrójne espresso. Myślę, WTF??? Teraz już wszystko jasne...

Żadne oskarżenia o użycie niedozwolonych substancji nie padło. I dobrze. Bo miałem w rękawie używanie nosków w czasie pływania... Czasy były mierzone telefonami, więc ustalenie kto wygrał zabrało trochę czasu. Zdążyłem ubrać z powrotem dresiki, dojeść batonika, wypić wodę oraz pogadać z innymi zawodnikami. Jest lista. Nie jestem zdyskwalifikowany. Powiem więcej - jestem piąty!

PS Poprawka z dnia 14/03/2017 - jeśli dobrze się przypatrzysz wynikom przypisanym piątej pozycji, to zliczenie czasów 11:03 + 1:19 + 23:41 da ci 36:03 a nie jak policzone tam 34:03, w związku z tym zajęte miejsce jest szóstym. Dla ścisłości historycznej hehe O ile pozostałe wartości są policzone poprawnie!