Kolanem murku nie przebijesz

, blados

Urlop przeminął z wiatrem. Wiła wianki i wkładała je do falującej wody. Sześć błota stóp.

Natenczas myśl przybiegła ochocza by powrót do pracy uczcić biegiem o poranku. Cóż za wspaniały pomysł! No brawo, brawo Jasiu. Jak sobie zaplanował, tak do egzekucji następnego poranka przeszedł. 3:50. Ciemno w domu, jak i za oknem. Niewidomą uliczkę rozświetlała żarówka lampy uratowanej przed cięciami urzędu miasta, ale poza jej zasięgiem czaił się (z)mrok.

Ubrał się zatem w zimowy strój biegowy. A miał to być dziewiczy jego bieg w tymże rynsztunku. Czym się różni zimowy od letniego stroju pytasz? Ano - długością rękawów oraz nogawek. Zawiązawszy sznurówki, zapiąwszy wszystkie zamki i ustawiwszy Runtastica w telefonie, wybiegł był. A ciemno było naprawdę. Dwa tygodnie bez biegania o tej porze zrobiło swoje. No i obrót Ziemi wokół Słońca również.

Trasa bardzo dobrze znana, od jednego baru do baru. Wiedział, gdzie biegnie. Nie pierwszy to był jego bieg, ni ostatni. Czasem tylko wprowadzał drobne poprawki w trakcie przebieżki, w zależności od wskazań czasomierza. I tylko wyłącznie w celu dobiegnięcia na czas: prysznica, zrobienia śniadania i wyprawienia się do pracy.

Kiedy wybił około półmetek trasy, ciemność jeszcze bardziej czarna zapadła. Podejrzanie często rozcinana błyskiem świateł samochodowych o porze przecież tak bardzo niezmotoryzowanejj. Kiedy już silniki ucichły, to nie widział swoich butów ani, co gorsza, chodnika. Trudno biec i macać stopami co przed tobą. Ale biegnie dalej. W oddali swiatełko - znak, że tam nie oszczędzają.

Jeździec znikąd na długich światłach się pojawił. Tego już za wiele. Przed chwilą nic nie było widać z okazji ciemności - teraz to jasność go oślepiła. Ręką osłonił oczy i truchtem dalej się przemieszczał. Nie minęło kilka kroków, gdy kolejna niespodzianka na trasie: śmietnik. W samą porę odbił w lewo bez nawiązywania z nim bliższej znajomości, gdy wtem...

ŁUP!
BĘC.
AŁA...

Co to niby miało być???

Niepozorny murek

Leżę. Jeszcze nie kwiczę ale czuję, że boli. Ruszam kończynami, palcami. Jest chyba OK, bo moogę ruszać. Dalej ciemno i coś między zębami szeleści, tfu, ziemia czy piasek jakiś. Dobra. Leżę na brzuchu, przewrót na plecy - raz! O jakie ładne gwiaździste niebo. Pięknie. Pięknie. Koniec tego popasu, trzeba trasę skończyć.

ALE CO SIĘ STAŁO?

Próba powstania zdradziła prawdę okrutną: kolanem murku nie przebijesz. Nie mogłem wstać. A kiedy już wstałem to nie mogłem iść. Powoli, krok po kroku, przemieszczałem się w kierunku domu. Po kilku minutach, dumny z pokonywania kolejnych metrów, podjąłem nawet próbę lekkiego przyspieszenia (statystyki biegu same się nie wyrównają) ale... Porzuciłem ten niecny pomysł prawie natychmiastowo. Bolało. W końcu dotarłem do domu i w świetle lazienkowym dokonałem oględzin obrażeń:

Nie pozwę miasta za oszczędności u wyłączanie latarni po północy. Ani za straty moralne wynikające z zaniechania biegania przez następne dwa tygodnie. Za kicanie na jednej nodze po schodach czy za stres czy wszystko OK oraz za wizytę u GP. Zamiast tego kupię sobie latarkę na banię i będę jej używał kiedy biegam o zmroku. O.