Pierwsza wizyta u klienta

, blados

~ Czy możesz przyjść godzinę wcześniej jutro? - zagaił jeden z dyrektorów.
~ OK, nie ma sprawy. Jakiś konkretny powód? - odrzekłem.
~ Rysiek jedzie jutro przeszkolić klienta z nowego modułu i pokaże Ci w jaki sposób konfiguruje XXX rano. Taka przydatna wiedza na przyszłość.
~ Spoko.

Wyjechałem z domu o 7 i byłem na czas. Rysiek już siedział w swoim Jagu delektując się Classic FM. Na moje nieme pytanie spuścił szybę i rzucił:
~ Wskakuj - jedziemy!
~ Ale przecież... Ale ja... - próbowałem oponować.
~ Opowiesz mi po drodze. - uciał krótko.

Pięc minut później już wiedział, że nie wiedziałem. Westchnął tylko mówiąc: grunt to dobra komunikacja. Jego nawigacja wskazywała Cambridge jako miejsce docelowe i przeszło godzinę czasu drogi. A ja taki nieprzygotowany! Nie widziałem prognozy pogody, więc ciężko było zacząć konwersację. Wiadomości też nie oglądałem, prasówki nie robiłem... Jedyną lekturą jaką przez ostatnie pare dni męczyłem była dokumentacja, strona firmowa oraz oficjalny Twitter/FB feed. I już miałem uderzyć w ten deseń, kiedy Rysiek zagaił co mnie skłoniło do rozpoczęcia pracy właśnie tutaj. Deja vu. Już mi zadawałeś to pytanie na rozmowie! Ale potem konwersacja popłynęła i trasa niepostrzeżenie doprowadziła do celu.

Klient okazał się być sympatycznym człowiekiem a sama firma odurzała nozdrza nowością. Świeżo oddany do użytku dom tak nie pachnie. A te lśniące biura bezwstydnie rozrzucały ten aromat na wszystkie strony. Blask uderzał po oczach. Było ładnie, naprawdę ładnie. Kawa, herbata? Jasne. Klient korzystając z okazji dorzucał do pieca, próbując usilnie wycisnąć Rycha jak cytrynę z eksperckiej wiedzy. Co rusz rzucał, a gdybym chciał zrobić tak, a jeśli dołożę to, itp. Siłą rzeczy czas płynął nieubłaganie a my wciąż w polu konfiguracji byliśmy. Ostatnia szybka rzecz do zmiany zabrała godzinę, a pod firmą byłem po 19.

Niespodzianka. Bramka na parking automagicznie zaryglowana, bez znajomości kodu nie podchodź. Rysiek otworzył bramę kluczem rzucając przez ramię: do zoba! Truchtem ruszyłem w stronę mojego wysłużonego 407 mając na uwadze, że brama nie będzie otwarta na wieki wieków. Gdy już podjechałem, nie było już śladu po Rychu a brama... Cóż. Brama była zamknięta. Hm. Mój samochód był ostatnim na parkingu. Obadajmy, może jest dźwignia, która umożliwia wyjazd. Przecież musi być, co nie? Nie było. Dziesięc tysięcy możliwości kodu, podobnie jak dla PINu. Zakładając, że wpisanie każdej kombinacji mi zajmie 2 sekundy oraz, że system nie będzie reagował na niepoprawne kody będę miał przed sobą 5 godzin i 30 minut wpisywania. Niezbyt zachęcająca perspektywa ale znacznie lepsza od spania w samochodzie na parkingu firmowym. Ale ale, zaraz zaraz... W firmowych papierach wspominano coś o kodzie parkingowym, pamiętam jak dziś - stąd to przekonanie, że to PIN czterocyfrowy. Zapisywałem w notatniku, well done! Notatnik w szufladzie, przy biurku.

Do kogo dzwonić? Jedyny numer zapisany to do szefa wszystkich szefów, ale czy odbierze będąc na urlopie? Zresztą, lepiej nie. Pomysł słaby. Rzekłbym: najgorszy z możliwych. Hm, u klienta Rysiek dzwonił z mojej komórki do Szymona, gdyż nie miał zasięgu. SMS do Szymona zatem. Nie dramatyzując zbytnio odliczałem sekundy od momentuy stuknięcia w Send.

Po minucie przyszedł kod.

Brama otwarta.

Uratowani!